czwartek, 27 listopada 2014

WYBORY – MIELIŚMY z KRETESEM POLEC...?




Pół mnie w wyborach miejskich poległo – przegrało to pół, które startowało do rady miasta. Wygrałem co prawda z urzędującym wiceGrobelnym, ale to słaba pociecha, bo on na mandat się załapał. W ten jednak sposób przegrało mniejsze pół mnie. Większe, czyli ja jako uczestnik wspólnoty politycznej, naszej koalicji i stowarzyszenia – wspólnie razem wybory wygrało, choć nie spektakularnie. I tak jest dobrze.
Chodzi mi tu o zrozumienie – co się stało, jak i dlaczego w związku z naszym udziałem w wyborach w Poznaniu . Żeby zrozumieć, trzeba spróbować przedstawić swoją opowieść, co czynię, dobrze nazwać, to co się wydarzyło i co zrobiliśmy. Bez zrozumienia nie można trafnie oceniać i wyciągać wniosków.

Wygraliśmy, bo osiągnęliśmy teraz cel z 2010 r.: mamy przedstawiciela w Radzie Miasta Poznania. Na pewno chcieliśmy więcej. I na pewno rozmaite „przeszkody” („przeciwności” – o nich dalej) wskazujące, że w ogóle nie mamy szans na nic, na więcej nie pozwoliły. Jednak przy podobnej frekwencji mamy wynik gorszy tylko o ok. 1,5 punkta procentowego niż nasz komitet My.Poznaniacy w 2010 r. (7,76% wobec 9,32%). A łączny wynik obu społecznych komitetów w wyborach rady miasta jest teraz o ok. 1,5% wyższy niż w 2010 r. – 10,73% wobec 9,32%. Podobnie – łączny wynik w wyborach prezydenckich – 8,22% wobec 7,16%. Czyli wyborcy nie opuścili ruchów miejskich w Poznaniu – uzyskaliśmy ok. tysiąca głosów więcej niż w 2010 r. Mimo iż w wyborach startowały dwa komitety niezależne, czym tak bardzo straszono (fakt ten miał wpływ na udział w podziale mandatów). Utrzymanie pozycji jest o wiele trudniejsze niż jej zdobycie, i to się powiodło, w zdecydowanie gorszych okolicznościach zewnętrznych.

Wszyscy razem, z Tomkiem

Nie miałem szans z wygrać Tomkiem Wierzbickim, choć mocno się starałem. Wygrał lepszy, zasłużenie, a sporą satysfakcją jest to, że wszedł do rady miasta właśnie dzięki wyborczym staraniom moim i Doroty Bonk-Hammermeister. Wybory obecne to jest szczególna gra: indywidualna i zespołowa.
Najpierw, jako cały komitet, musieliśmy przekroczyć próg 5% głosów poparcia, więc każdy kandydat miał interes w tym, by każdy z pozostałych 73 uzyskał jak najwięcej głosów. Identycznie na szczeblu okręgu – suma liczby głosów oddanych na wszystkich kandydatów musiała być odpowiednio wysoka, byśmy mogli wziąć udział w podziale mandatów w ramach okręgu. Dzięki naszej rywalizacji i współpracy osiągnęliśmy tych głosów na tyle dużo, że przypadł nam jeden mandat. A przypadł on temu, kto uzyskał najwięcej głosów, czyli Tomkowi. I mu się należał, nie ma w tym żadnego zbiegu okoliczności.

Moim zdaniem umiejętność grupowego współdziałania to bardzo ważny kapitał naszego komitetu i stowarzyszenia. Czyli kapitał społeczny. To nieprawdopodobne, ile dają z siebie i mogą osiągnąć ludzie, kiedy mają własną motywację, rozumieją, o co chodzi i wiedzą, że głównie od nich zależy efekt. Dużo było w tym żywiołu i improwizacji, co ma swoją cenę, ale ile szczęścia daje to, że możemy być i działać razem, wolni w tym co robimy! Nikt z naszych kandydatów nie był „gwiazdą”, która samodzielnie mogła zdobyć mandat. Odwrotnie – taka szansa mogła się pojawić tylko dzięki sumowaniu głosów kilku kandydatów.
Nie wyszliśmy psychicznie poobijani z tych wyborów, inaczej niż z poprzednich, poza jedną przykrą osobo-okolicznością, ale nieco peryferyjną. Mamy dużo pozytywnej energii, przepływającej między nami. Lubimy się i intensywnie kontaktujemy.

Strategia – oceny

Zwłaszcza wygrany jestem jako współtwórca politycznej strategii Stowarzyszenia i Koalicji. Nie popełniliśmy istotnych błędów strategicznych, od decyzji o wyjściu z My-Poznaniacy, po pozostanie przy samodzielnej kampanii wyborczej, kiedy nie dało się porozumieć w sprawie wspólnoty z Anną Wachowską-Kucharską.

Zorganizowane, zbiorowe wyjście z My-Poznaniacy było jedynym sposobem zachowania kapitału społecznego większości tego środowiska, kosztem symbolicznej marki My-Poznaniacy. Inaczej jednak nastąpiłby jego fizyczny koniec, nie tylko symboliczna porażka – niektórzy toczyliby w sądach boje o racje przez lata, a zrezygnowana większość rozproszyłaby się trwoniąc to, czym byliśmy i co zdziałaliśmy przez lata. Wyjście to była akcja ratunkowa, nie błąd, i jest zasługą kilku liderów. Bez tego kilkanaście procent poznaniaków nie miałoby na kogo głosować. Być może nie potrafiliśmy tego jasno i przekonująco wytłumaczyć opinii publicznej. Utytułowani krytycy powinni jednak odpowiedzieć na pytanie – jak miała na dłuższą metę przetrwać organizacja rozpięta pomiędzy tak odległymi biegunami: zdecydowany, katolicki konserwatysta T.Dziuba z jednej, liberał gospodarczy J.Jaśkowiak z drugiej strony, i bezkompromisowa lewica kulturowa Anna Wachowska-Kucharska (AW-K) z trzeciej? Do różnic ideowo-politycznych dochodziły osobowościowe – mimo generalnej zgodności „miastopoglądu”. Po naszym odejściu różnice i konflikty dalej rosły. Dokładniej o tym – w tekście „Ruchy miejskie do rad”.

Decyzję o starcie w wyborach jako Prawo do Miasta podjęliśmy na walnym zebraniu w listopadzie ub.r. i była ona trafna. Zwłaszcza formuła koalicyjna, otwarta na inne organizacje, środowiska, osoby, ogół mieszkańców Poznania. Było to zaproszenie do wspólnego startu w wyborach, na zasadach partnerskich i demokratycznych. Koalicja powstała, formalna ze stowarzyszeniem Przystanek Folwarczna, a polityczna z szeregiem innych organiiacji, choć na skalę mniejszą, niż mogła, jak nam się wydawało.

Odrzuciliśmy możliwość wspólnego startu z SLD, i z każdą inną partią. Chciałem wspólnego startu, ale opór koleżeństwa to wykluczył. I słusznie. Generalna zgoda z miejskim programem SLD nie uchyla faktu, że jesteśmy innym bytem społecznym. Wyobraźmy sobie, że Leszek CIA Miller zakaże SLD w samorządach koalicji np. z PiS i nasza opozycja leży. Jasne, że Kaczor mógłby być bardziej pomysłowy. Obecny dylemat PiSu ws II tury wyborów prezydenckich, jest charakterystyczny dla scentralizowanej, wodzowskiej partii i zupełnie obcy ruchom miejskim. Współpracujemy z członkami wszystkich partii, jeśli służy to miastu.

Wyłoniliśmy w demokratycznych prawyborach kandydata na prezydenta, wg wielu kryteriów, z udziałem kilkudziesięciu osób. Nie wyznaczyła go żadna gazeta czy „sondaż”, nie wyznaczył się sam. Dzięki temu Maciej Wudarski miał nasze ugruntowane, stabilne poparcie, i był to, mimo silnej konkurencji wewnętrznej wybór najlepszy. Nie ma tu żadnych wątpliwości – tylko szkoda, że wybór nastąpił późno. Podobnie Andrzej Białas jako pełnomocnik wyborczy i Dorota Bonk-Hammermeister jako pełnomocnik finansowy byli wyborami najlepszymi z możliwych.

Mniej z rozmysłu, a bardziej żywiołowo postawiliśmy na kampanię niskobudżetową, co wymagało ofiarności (działaliśmy jako wyborczy „ulicznicy”), inteligencji, bezpośredniego kontaktu z wyborcami. Mieliśmy też najbardziej wyrafinowaną kampanię wizualną, to zupełnie inna liga niż ekspresje pozostałych komitetów, identyczne, stereotypowe, banalne.

Niedocenienie Anny Wachowskiej-Kucharskiej (AW-K), jej ambicji i skuteczności, które budzą uznanie i szacunek, mimo rywalizacji – to był błąd strategiczny, na pewno mój, choć bez istotnych konsekwencji.
Start dwóch społecznych komitetów w wyborach oznaczał nie wykorzystanie w pełni potencjału wyborczego ruchów miejskich w Poznaniu. Od pewnej chwili było to nieuniknione. Długo wydawało się, iż Anna nie utworzy komitetu wyborczego, bo z jej otoczenia znikały kolejno znaczące w Poznaniu osoby. Wiele wskazywało, że zostaje sama. Potwierdził to komitet własnego imienia, "liderski", nie społeczny. Ale obustronne próby porozumienia były anemiczne, bo AW-K miała w wyborach inny cel niż Koalicja Prawo do Miasta, sprzeczny z nim. Nam zależało na miejscach w radzie miasta, jej – na udziale w debacie publicznej. Musiała więc kandydować na prezydenta, więc zarejestrować listy do rady w minimum 4. okręgach. Mogła mieć u nas miejsce na liście w okręgu IV, co przyniosłoby AW-K mandat radnej. Ale musiałaby wycofać się z kandydowania na prezydenta, więc skończyło się tak, jak skończyło.
Nie pomyliliśmy się oceniając, że AW-K nie stworzy swojego komitetu do rady miasta realnie walczącego o mandaty, osiągnięty wynik to głównie jej własna zasługa.

Przeciwieństwa i przeszkody

Nasz wynik wyborczy to sukces na poziomie podstawowym. Mamy mandat i nasi wyborcy z 2010 r. przy nas zostali, nawet ich przybyło, łącznie licząc oba komitety, ok. tysiąc – z 14 970 w 2010 r. do 15 929 teraz.
Mimo wszystko. Czyli mimo co? Mimo całego splotu różnych, ale powiązanych okoliczności, które uniemożliwiły zdobycie przez koalicję społeczną kilku mandatów w radzie miasta i uzyskanie poparcia na poziomie mocnych kilkunastu procent. Trzeciej pozycji, po dwóch partiach wiodących, bo taki jest według mnie potencjał wyborczy ruchów miejskich w Poznaniu. Jakie to okoliczności i gdzie ich szukać?

Media
Stosunek mediów do nas nieco przesadnie, ale trafnie, pokazuje efekciarskie pytanie zadane w audycji telewizyjnej na żywo pełnomocnikowi wyborczemu Koalicji PdM, A.Białasowi: „Czy czuje się pan grabarzem ruchów miejskich?”... Od dłuższego czasu mieliśmy „złą prasę”, choć wcale nie było oczywiste, że powstanie Prawa do Miasta źle miastu służy (np. M. Wybieralski 24.04.’13 w Gazecie Wyb. „My-Poznaniacy się rozpadli? Nic się nie stało!” – link nie działa). Z czasem nadano temu hipernegatywne znaczenie, przez wielokrotne powtarzanie narzucone opini publicznej i utrwalone jako „oczywisty” stereotyp. Nadano wielką rangę zdarzeniu, które zablokować miało możliwość znaczącej zmiany politycznej w Poznaniu, jakbyśmy byli tu głównym rozgrywającym. Niemal nie było materiału medialnego o działaniu kogokolwiek ze środowiska My-Poznaniacy, żeby nie przypomniano w nim „dekoracyjnie” konfliktu w My-P. Nigdy nikt z mediów nikomu tak zajadle nie wypominał np. sprawy Paetza, Kroloppa, Andersji albo innych afer, jak nam kryzys w My-Poznaniacy. Byliśmy winni czegoś wielkiego i strasznego. Narracja mediów krajowych na temat ruchów miejskich i roli Poznania w nich była o niebo bardziej rzetelna, życzliwa i pełna szacunku niż tubylczych. I jest nadal.
Dlaczego tak? Nie wiem. Może, najniewinniej, dlatego że „bad news is good news”, afera lepiej się sprzedaje, poczytność (słychalność, oglądalność) tabloidu jest ideałem nadrzędnym?
Na pewno taki długotrwały, jednostronny przekaz sformatował część opinii publicznej i zwrócił ją przeciw nam. Jednak wyborcy, jak pokazują liczby, generalnie nie ulegli medialnej presji i poparli nas na poziomie zbliżonym do 2010 r. Być może „karą” był brak „nagrody”, czyli dużego przyrostu poparcia..?
Ważne, że nasz wynik w 2010 r., uzyskany przy euforycznym poparciu części mediów, niewiele różni się od obecnego, uzyskanego wbrew przekazowi mediów. Może szeroka publika coraz mniej zwraca uwagę na to, co poznańskie media do wierzenia podają i najlepiej komunikować się z nią bezpośrednio?

Eksperci (celebryci?)
W dyskredytujący ruchy miejskie w Poznaniu dyskurs dużej części mediów wpisała się narracja ekspertów (albo celebrytów w rolach ekspertów). Chodzi głównie o utytułowanych akademików. Piszę o „celebrytach”, bo generalnie ich wystąpienia miały charakter opinii a’vista, „z głowy”, bez ekspertyz, wyników badań, tylko bieżące komentarze albo kawiarniane pogaduchy z dzienikarzami.
Podstawowy przekaz z tej strony, zresztą od lat, to mniej więcej: „w Poznaniu nic się nie zmieni”. W tym roku rozkładał się na cztery wątki. Pierwszy – frekwencja wyborcza, prognozowana błędnie na jeszcze niższym poziomie niż poprzednio. Drugi: nie ma żadnej alternatywy poważnej dla prezydenta Grobelnego, jak zwykle, więc bez trudu utrzyma się przy władzy, wraz ze swoim dworem. Trzeci, to powtarzana prognoza, iż skład rady miasta będzie taki sam – nie jest, przewaga układu władzy PO-Grobelny „wisi” na jednym mandacie. Ostatni – że ruchy miejskie nie zaistnieją w wyborach, bo poległy, a wyborcy tylko deklarują, że je poprą (jeśli deklarują), ale na pewno nie poprą. No comments.
„Eksperci” najwyraźniej służą do wykonywania roli konserwatorów status quo w Poznaniu.

Działacze
Działacze społeczni w Poznaniu ulegli wpływowi i mediów dyskredytujących ruchy miejskie, i ekspertów, snujących swoje swobodne wyobrażenia, w stopniu znacznie wyższym niż wyborcy. Odczuliśmy to w ten sposób, że liczne znane osoby, także obecne w mediach, itd., z którymi współpracowaliśmy na bieżąco, często od lat, nie znalazły się na listach Koalicji PdM (ani AW-K).
Czyli albo podjęły decyzje o starcie, ale nie w komitecie/tach społecznym/ch tylko partyjnych (każdej partii), a nawet R.Grobelnego. Albo decyzje o nieuczestniczeniu czynnym w wyborach. Pierwsze, poza jednym wyjątkiem znakomitego wyniku Haliny Owsiannej i mandatu z 1. miejsca listy SLD w okręgu III, skończyło się klapą. Zostało to trafnie skomentowane w mediach – część wyników w wyborach rady miasta partie uzyskały „na plecach” społeczników, wykorzystanych instrumentalnie. Pisałem też o tym tutaj. Drugi wybór był uzasadniany koniecznością/potrzebą (?) przeczekania do następnych wyborów, kiedy „będą lepsze warunki”, bo obecnie „nie ma szans”, „ruchy miejskie są rozbite” itd. Tak jakby polityce można było narzucać harmonogram własnych preferencji.
Wyborcy udzielili jednak poparcia naszej koalicyjnej drużynie mimo nieobecności znanych działaczy , więc pytanie – czy w ogóle warto było o nich zabiegać? Jednak warto. Przez tę nieobecność na liście koalicji społecznej, i wykorzystaną instrumentalnie obecność na listach partyjnych, straciliśmy realną szansę silnej, kilkumandatowej, bezpośredniej reprezentacji mieszkańców w radzie miasta.
Podsumowałem głosy oddane w tych lub poprzednich wyborach na kandydatów, którzy teraz nie startowali z nami (mimo propozycji), ani z AW-K. Daje to około dwóch trzecich łącznego wyniku w wyborach do rady miasta – naszego i komitetu AW-K, po dodaniu razem około 26 tys. głosów, tj. 17,5% głosów ważnych. To liczba teoretyczna, ale moim zdaniem oddaje z grubsza potencjał polityczny ruchów miejskich w Poznaniu, wart 6-7 mandatów w radzie miasta. Trzecia pozycja po partiach POPiSu.

Sondaże
Nie da się nie postawić pytania o sondaże wyborcze ogłaszane przed tymi i poprzednimi wyborami miejskimi – o to, na ile faktycznie były narzędziem informowania wyborców, kandydatów i ich sztabów o preferencjach elektoratu, a na ile bezpośrednim narzędziem walki wyborczej.
Mamy konkretne, powtarzalne, negatywne i udokumentowane doświadczenia (są też informacje zakulisowe) z obu kampanii (2010 i 2014), które każą wątpić w pierwsze i skłaniać się ku drugiemu. Mam też podejrzenie, że ponieśliśmy z powodu takiego stanu rzeczy pewne straty. Ale, co łagodzi „ból straty”, bo dotyczy obozu, który kontestujemy głównie, można domniemywać, że znacznie większe straty z tego powodu poniosła drużyna prezydenta i on sam, „na oko” ale i „szkiełko” – przez nadmierne uprzywilejowanie w sondażach.
W obecnych i poprzednich wyborach przydarzyło się nam co następuje: w pierwszym sondażach dotyczącym wyborów rady miasta nas w ogóle nie uwzględniono (w obecnych dotyczy to też komitetu AW-K). Stał za nimi ten sam „sprawca”. Szczegóły w komentarzu. W drugich sondażach, na kilka dni przed wyborami, i teraz i w 2010 r., otrzymaliśmy wynik poniżej progu wyborczego, teraz 2,9 lub 3 %, w 2010 r. – 4%. Ostatecznie otrzymaliśmy o 167% więcej głosów niż w sondażu obecnie i o 133% więcej w 2010 r. Co jest warte takie badanie? Ilu wyborców nie chciało, żeby głos „się zmarnował” i właśnie dlatego na nas nie zagłosowało? Skąd ta powtarzalność tych wszystkich sytuacji – przypadek? Wiemy, że nie do końca.

Post Scriptum:
Ten tekst nie był uzgodniony z koleżeństwem z Koalicji Prawo do Miasta, wyraża opinie autora i oddaje jego wiedzę, acz nie w całości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz