Pół mnie w wyborach miejskich
poległo – przegrało to pół, które startowało do rady miasta. Wygrałem co prawda
z urzędującym wiceGrobelnym, ale to słaba pociecha, bo on na mandat się
załapał. W ten jednak sposób przegrało mniejsze pół mnie. Większe, czyli ja jako
uczestnik wspólnoty politycznej, naszej koalicji i stowarzyszenia – wspólnie razem
wybory wygrało, choć nie spektakularnie. I tak jest dobrze.
Chodzi mi
tu o zrozumienie – co się stało, jak
i dlaczego w związku z naszym udziałem w wyborach w Poznaniu . Żeby zrozumieć,
trzeba spróbować przedstawić swoją opowieść, co czynię, dobrze nazwać, to co
się wydarzyło i co zrobiliśmy. Bez zrozumienia nie można trafnie oceniać i
wyciągać wniosków.
Wygraliśmy, bo osiągnęliśmy teraz
cel z 2010 r.: mamy przedstawiciela w
Radzie Miasta Poznania. Na pewno chcieliśmy więcej. I na pewno rozmaite
„przeszkody” („przeciwności” – o nich dalej) wskazujące, że w ogóle nie mamy
szans na nic, na więcej nie pozwoliły. Jednak przy podobnej frekwencji mamy wynik
gorszy tylko o ok. 1,5 punkta procentowego niż nasz komitet My.Poznaniacy w
2010 r. (7,76% wobec 9,32%). A łączny wynik obu społecznych komitetów w wyborach rady miasta jest teraz o ok. 1,5% wyższy niż w 2010 r. – 10,73% wobec 9,32%. Podobnie – łączny
wynik w wyborach prezydenckich – 8,22%
wobec 7,16%. Czyli wyborcy nie
opuścili ruchów miejskich w Poznaniu – uzyskaliśmy ok. tysiąca głosów więcej niż w
2010 r. Mimo iż w wyborach startowały dwa komitety niezależne, czym tak bardzo
straszono (fakt ten miał wpływ na udział w podziale mandatów). Utrzymanie
pozycji jest o wiele trudniejsze niż jej zdobycie, i to się powiodło, w
zdecydowanie gorszych okolicznościach zewnętrznych.
Wszyscy razem, z Tomkiem
Nie miałem szans z wygrać Tomkiem
Wierzbickim, choć mocno się starałem. Wygrał lepszy, zasłużenie, a sporą
satysfakcją jest to, że wszedł do rady miasta właśnie dzięki wyborczym staraniom
moim i Doroty Bonk-Hammermeister. Wybory obecne to jest szczególna gra: indywidualna i zespołowa.
Najpierw,
jako cały komitet, musieliśmy przekroczyć próg 5% głosów poparcia, więc każdy kandydat
miał interes w tym, by każdy z pozostałych 73 uzyskał jak najwięcej głosów.
Identycznie na szczeblu okręgu – suma liczby głosów oddanych na wszystkich
kandydatów musiała być odpowiednio wysoka, byśmy mogli wziąć udział w podziale
mandatów w ramach okręgu. Dzięki naszej rywalizacji i współpracy osiągnęliśmy
tych głosów na tyle dużo, że przypadł nam jeden mandat. A przypadł on temu, kto
uzyskał najwięcej głosów, czyli Tomkowi. I mu się należał, nie ma w tym żadnego
zbiegu okoliczności.
Moim zdaniem umiejętność grupowego współdziałania to bardzo
ważny kapitał naszego komitetu i stowarzyszenia. Czyli kapitał społeczny. To nieprawdopodobne, ile dają z siebie i mogą osiągnąć
ludzie, kiedy mają własną motywację, rozumieją, o co chodzi i wiedzą, że
głównie od nich zależy efekt. Dużo było w tym żywiołu i improwizacji, co ma
swoją cenę, ale ile szczęścia daje to, że możemy być i działać razem, wolni w
tym co robimy! Nikt z naszych kandydatów nie był „gwiazdą”, która samodzielnie mogła
zdobyć mandat. Odwrotnie – taka szansa mogła się pojawić tylko dzięki sumowaniu
głosów kilku kandydatów.
Nie
wyszliśmy psychicznie poobijani z tych wyborów, inaczej niż z poprzednich, poza
jedną przykrą osobo-okolicznością, ale nieco peryferyjną. Mamy dużo pozytywnej
energii, przepływającej między nami. Lubimy się i intensywnie kontaktujemy.
Strategia – oceny
Zwłaszcza wygrany jestem jako
współtwórca politycznej strategii Stowarzyszenia i Koalicji. Nie popełniliśmy istotnych błędów
strategicznych, od decyzji o wyjściu z My-Poznaniacy, po pozostanie przy samodzielnej
kampanii wyborczej, kiedy nie dało się porozumieć w sprawie wspólnoty z
Anną Wachowską-Kucharską.
Zorganizowane, zbiorowe wyjście z My-Poznaniacy było jedynym sposobem zachowania kapitału społecznego
większości tego środowiska, kosztem symbolicznej marki My-Poznaniacy. Inaczej jednak
nastąpiłby jego fizyczny koniec, nie tylko symboliczna porażka – niektórzy toczyliby
w sądach boje o racje przez lata, a zrezygnowana większość rozproszyłaby się
trwoniąc to, czym byliśmy i co zdziałaliśmy przez lata. Wyjście to była akcja ratunkowa, nie błąd, i jest zasługą kilku
liderów. Bez tego kilkanaście procent poznaniaków nie miałoby na kogo głosować.
Być może nie potrafiliśmy tego jasno i przekonująco wytłumaczyć opinii
publicznej. Utytułowani krytycy powinni jednak odpowiedzieć na pytanie – jak
miała na dłuższą metę przetrwać organizacja rozpięta pomiędzy tak odległymi
biegunami: zdecydowany, katolicki konserwatysta T.Dziuba z jednej, liberał
gospodarczy J.Jaśkowiak z drugiej strony, i bezkompromisowa lewica kulturowa
Anna Wachowska-Kucharska (AW-K) z trzeciej? Do różnic ideowo-politycznych dochodziły osobowościowe – mimo
generalnej zgodności „miastopoglądu”. Po naszym odejściu różnice i konflikty dalej
rosły. Dokładniej o tym – w tekście „Ruchy miejskie do rad”.
Decyzję o starcie w wyborach jako Prawo do Miasta
podjęliśmy na walnym zebraniu w listopadzie ub.r. i była ona trafna. Zwłaszcza formuła koalicyjna,
otwarta na inne organizacje, środowiska, osoby, ogół mieszkańców Poznania. Było
to zaproszenie do wspólnego startu w wyborach, na zasadach partnerskich i
demokratycznych. Koalicja powstała, formalna ze stowarzyszeniem Przystanek Folwarczna, a polityczna z szeregiem innych organiiacji, choć na skalę mniejszą, niż mogła, jak nam
się wydawało.
Odrzuciliśmy możliwość wspólnego startu z SLD, i z każdą inną partią. Chciałem wspólnego startu, ale opór koleżeństwa to
wykluczył. I słusznie. Generalna zgoda z miejskim programem SLD nie uchyla
faktu, że jesteśmy innym bytem społecznym. Wyobraźmy sobie, że Leszek CIA
Miller zakaże SLD w samorządach koalicji np. z PiS i nasza opozycja leży. Jasne,
że Kaczor mógłby być bardziej pomysłowy. Obecny dylemat PiSu ws II tury wyborów
prezydenckich, jest charakterystyczny dla scentralizowanej, wodzowskiej partii
i zupełnie obcy ruchom miejskim. Współpracujemy z członkami wszystkich partii,
jeśli służy to miastu.
Wyłoniliśmy w demokratycznych
prawyborach kandydata na prezydenta,
wg wielu kryteriów, z udziałem kilkudziesięciu osób. Nie wyznaczyła go żadna gazeta czy „sondaż”, nie wyznaczył się sam. Dzięki temu
Maciej Wudarski miał nasze ugruntowane, stabilne poparcie, i był to, mimo silnej
konkurencji wewnętrznej wybór najlepszy. Nie ma tu żadnych wątpliwości – tylko
szkoda, że wybór nastąpił późno. Podobnie Andrzej Białas jako pełnomocnik
wyborczy i Dorota Bonk-Hammermeister jako pełnomocnik finansowy byli wyborami
najlepszymi z możliwych.
Mniej z rozmysłu, a bardziej
żywiołowo postawiliśmy na kampanię niskobudżetową, co wymagało ofiarności (działaliśmy jako
wyborczy „ulicznicy”), inteligencji, bezpośredniego kontaktu z wyborcami.
Mieliśmy też najbardziej wyrafinowaną kampanię
wizualną, to zupełnie inna liga niż ekspresje pozostałych komitetów,
identyczne, stereotypowe, banalne.
Niedocenienie Anny Wachowskiej-Kucharskiej (AW-K), jej ambicji i skuteczności, które budzą
uznanie i szacunek, mimo rywalizacji – to był błąd strategiczny, na pewno mój,
choć bez istotnych konsekwencji.
Start
dwóch społecznych komitetów w wyborach oznaczał nie wykorzystanie w pełni
potencjału wyborczego ruchów miejskich w Poznaniu. Od pewnej chwili było to
nieuniknione. Długo wydawało się, iż Anna nie utworzy komitetu wyborczego, bo z
jej otoczenia znikały kolejno znaczące w Poznaniu osoby. Wiele wskazywało, że
zostaje sama. Potwierdził to komitet własnego imienia, "liderski", nie społeczny.
Ale obustronne próby porozumienia były anemiczne, bo AW-K miała w wyborach inny cel niż Koalicja Prawo do Miasta,
sprzeczny z nim. Nam zależało na miejscach w radzie miasta, jej – na udziale w
debacie publicznej. Musiała więc kandydować na prezydenta, więc zarejestrować
listy do rady w minimum 4. okręgach. Mogła mieć u nas miejsce na liście w
okręgu IV, co przyniosłoby AW-K mandat radnej. Ale musiałaby wycofać się z kandydowania
na prezydenta, więc skończyło się tak, jak skończyło.
Nie pomyliliśmy
się oceniając, że AW-K nie stworzy swojego komitetu do rady miasta realnie
walczącego o mandaty, osiągnięty wynik to głównie jej własna zasługa.
Przeciwieństwa i
przeszkody
Nasz wynik wyborczy to sukces na poziomie podstawowym. Mamy
mandat i nasi wyborcy z 2010 r. przy nas zostali, nawet ich przybyło, łącznie
licząc oba komitety, ok. tysiąc – z 14 970 w 2010 r. do 15 929 teraz.
Mimo wszystko. Czyli
mimo co? Mimo całego splotu różnych, ale powiązanych okoliczności, które uniemożliwiły zdobycie przez koalicję
społeczną kilku mandatów w radzie miasta i uzyskanie poparcia na poziomie
mocnych kilkunastu procent. Trzeciej pozycji, po dwóch partiach wiodących,
bo taki jest według mnie potencjał wyborczy ruchów miejskich w Poznaniu. Jakie
to okoliczności i gdzie ich szukać?
Media
Stosunek
mediów do nas nieco przesadnie, ale trafnie, pokazuje efekciarskie pytanie
zadane w audycji telewizyjnej na żywo pełnomocnikowi wyborczemu Koalicji PdM,
A.Białasowi: „Czy czuje się pan
grabarzem ruchów miejskich?”... Od dłuższego czasu mieliśmy „złą prasę”,
choć wcale nie było oczywiste, że powstanie Prawa do Miasta źle miastu służy
(np. M. Wybieralski 24.04.’13 w Gazecie Wyb. „My-Poznaniacy się rozpadli? Nic
się nie stało!” – link nie działa). Z czasem nadano temu hipernegatywne
znaczenie, przez wielokrotne powtarzanie narzucone opini publicznej i utrwalone
jako „oczywisty” stereotyp. Nadano wielką rangę zdarzeniu, które zablokować miało możliwość znaczącej
zmiany politycznej w
Poznaniu, jakbyśmy byli tu głównym rozgrywającym. Niemal nie było materiału
medialnego o działaniu kogokolwiek ze środowiska My-Poznaniacy, żeby nie
przypomniano w nim „dekoracyjnie” konfliktu w My-P. Nigdy nikt z mediów nikomu
tak zajadle nie wypominał np. sprawy Paetza, Kroloppa, Andersji albo innych
afer, jak nam kryzys w My-Poznaniacy. Byliśmy winni czegoś wielkiego i strasznego. Narracja mediów krajowych na
temat ruchów miejskich i roli Poznania w nich była o niebo
bardziej rzetelna, życzliwa i pełna szacunku niż tubylczych. I jest nadal.
Dlaczego
tak? Nie wiem. Może, najniewinniej, dlatego że „bad news is good news”, afera
lepiej się sprzedaje, poczytność (słychalność, oglądalność) tabloidu jest ideałem
nadrzędnym?
Na pewno
taki długotrwały, jednostronny przekaz sformatował część opinii publicznej i zwrócił
ją przeciw nam. Jednak wyborcy, jak pokazują liczby, generalnie nie ulegli medialnej
presji i poparli nas na poziomie zbliżonym do 2010 r. Być może „karą” był brak
„nagrody”, czyli dużego przyrostu poparcia..?
Ważne, że
nasz wynik w 2010 r., uzyskany przy euforycznym poparciu części mediów,
niewiele różni się od obecnego, uzyskanego wbrew
przekazowi mediów. Może szeroka publika
coraz mniej zwraca uwagę na to, co poznańskie media do wierzenia podają i
najlepiej komunikować się z nią bezpośrednio?
Eksperci (celebryci?)
W
dyskredytujący ruchy miejskie w Poznaniu dyskurs dużej części mediów wpisała
się narracja ekspertów (albo celebrytów w rolach ekspertów). Chodzi głównie o
utytułowanych akademików. Piszę o „celebrytach”, bo generalnie ich wystąpienia
miały charakter opinii a’vista, „z głowy”, bez ekspertyz, wyników badań, tylko bieżące
komentarze albo kawiarniane pogaduchy z dzienikarzami.
Podstawowy
przekaz z tej strony, zresztą od lat, to mniej więcej: „w Poznaniu nic się nie
zmieni”. W tym roku rozkładał się na cztery
wątki. Pierwszy – frekwencja wyborcza,
prognozowana błędnie na jeszcze niższym poziomie niż poprzednio. Drugi: nie ma żadnej alternatywy poważnej dla prezydenta
Grobelnego, jak zwykle, więc bez trudu utrzyma się przy władzy, wraz ze swoim dworem. Trzeci, to powtarzana prognoza, iż skład rady miasta będzie taki sam – nie
jest, przewaga układu władzy PO-Grobelny „wisi” na jednym mandacie. Ostatni – że
ruchy miejskie nie zaistnieją w wyborach, bo poległy, a wyborcy tylko deklarują, że je poprą
(jeśli deklarują), ale na pewno nie poprą. No comments.
„Eksperci”
najwyraźniej służą do wykonywania roli konserwatorów status quo w Poznaniu.
Działacze
Działacze
społeczni w Poznaniu ulegli wpływowi i mediów dyskredytujących ruchy miejskie,
i ekspertów, snujących swoje swobodne wyobrażenia, w stopniu znacznie wyższym niż wyborcy. Odczuliśmy to w ten sposób,
że liczne znane osoby, także obecne w mediach, itd., z którymi
współpracowaliśmy na bieżąco, często od lat, nie znalazły się na listach Koalicji PdM (ani AW-K).
Czyli albo
podjęły decyzje o starcie, ale nie w komitecie/tach społecznym/ch tylko partyjnych (każdej partii), a nawet
R.Grobelnego. Albo decyzje o nieuczestniczeniu czynnym w wyborach. Pierwsze,
poza jednym wyjątkiem znakomitego wyniku Haliny Owsiannej i mandatu z 1. miejsca
listy SLD w okręgu III, skończyło się klapą. Zostało to trafnie
skomentowane w mediach – część wyników w wyborach rady miasta partie uzyskały
„na plecach” społeczników, wykorzystanych instrumentalnie. Pisałem też
o tym tutaj. Drugi wybór był uzasadniany koniecznością/potrzebą (?) przeczekania do następnych wyborów, kiedy
„będą lepsze warunki”, bo obecnie „nie ma szans”, „ruchy miejskie są rozbite”
itd. Tak jakby polityce można było narzucać harmonogram własnych preferencji.
Wyborcy udzielili
jednak poparcia naszej koalicyjnej drużynie mimo nieobecności znanych działaczy , więc pytanie – czy w ogóle warto było
o nich zabiegać? Jednak warto. Przez tę nieobecność na liście koalicji społecznej,
i wykorzystaną instrumentalnie obecność na listach partyjnych, straciliśmy realną szansę silnej, kilkumandatowej,
bezpośredniej reprezentacji mieszkańców w radzie miasta.
Podsumowałem
głosy oddane w tych lub poprzednich wyborach na kandydatów, którzy teraz nie
startowali z nami (mimo propozycji), ani z AW-K. Daje to około dwóch trzecich łącznego
wyniku w wyborach do rady miasta – naszego i komitetu AW-K, po dodaniu razem
około 26 tys. głosów, tj. 17,5% głosów ważnych. To liczba
teoretyczna, ale moim zdaniem oddaje z grubsza potencjał polityczny ruchów
miejskich w Poznaniu, wart 6-7 mandatów w radzie miasta. Trzecia pozycja po
partiach POPiSu.
Sondaże
Nie da
się nie postawić pytania o sondaże wyborcze ogłaszane przed tymi i poprzednimi
wyborami miejskimi – o to, na ile faktycznie były narzędziem informowania wyborców, kandydatów i ich
sztabów o preferencjach elektoratu, a na ile bezpośrednim narzędziem walki wyborczej.
Mamy
konkretne, powtarzalne, negatywne i udokumentowane doświadczenia (są też
informacje zakulisowe) z obu kampanii (2010 i 2014), które każą wątpić w pierwsze
i skłaniać się ku drugiemu. Mam też podejrzenie, że ponieśliśmy z powodu takiego
stanu rzeczy pewne straty. Ale, co łagodzi „ból straty”, bo dotyczy obozu, który
kontestujemy głównie, można domniemywać, że znacznie większe straty z tego
powodu poniosła drużyna prezydenta i on sam, „na oko” ale i „szkiełko” – przez nadmierne uprzywilejowanie w
sondażach.
W obecnych
i poprzednich wyborach przydarzyło się nam co następuje: w pierwszym sondażach
dotyczącym wyborów rady miasta nas w
ogóle nie uwzględniono (w obecnych dotyczy to też komitetu AW-K). Stał za
nimi ten sam „sprawca”. Szczegóły w
komentarzu. W drugich sondażach, na kilka dni przed wyborami, i teraz i w
2010 r., otrzymaliśmy wynik poniżej
progu wyborczego, teraz 2,9 lub 3 %, w 2010 r. – 4%. Ostatecznie otrzymaliśmy
o 167% więcej głosów niż w sondażu obecnie
i o 133% więcej w 2010 r. Co jest warte takie badanie? Ilu wyborców nie
chciało, żeby głos „się zmarnował” i właśnie dlatego na nas nie zagłosowało? Skąd
ta powtarzalność tych wszystkich sytuacji – przypadek? Wiemy, że nie do końca.
Post Scriptum:
Ten tekst nie był uzgodniony
z koleżeństwem z Koalicji Prawo do Miasta, wyraża opinie autora i oddaje jego
wiedzę, acz nie w całości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz