Organizując ostatnią debatę
wyborczą w Meskalinie (21. października br.) „O stanie Poznania i drogach prowadzących
do jego poprawy” woleliśmy mówić o społecznych ekspertach jako jej uczestnikach,
a nie o „społecznikach”. Dlaczego, co takiego się stało?
Najistotniejsze, przynajmniej
w związku z wyborami, są dwie rzeczy, trochę symboliczne.
Pierwsza
to obśmiany tu sondaż
wyborczy w „Głosie Wlkp.” autorstwa prof. R. Cichockiego (prodziekana Wydz.
Nauk Społecznych UAM!), który zakwalifikował Ryszarda Grobelnego z drużyną
(TEGO Grobelnego), do kategorii „komitety społeczne” – wraz z walczącymi z nim
od lat społecznikami zorganizowanymi w oddolne komitety wyborcze. A druga to
trąbione pod niebiosa i powszechne w tych wyborach chowanie się komitetów partyjnych za plecami społeczników skaperowanych
przez nie na partyjne listy. Zatem Ryszard Grobelny wielkim „społecznikiem”
jest, wraz ze swoim dworem, a jednocześnie „społecznicy” to podstawa, opoka,
ława fundamentowa komitetów partyjnych. Więcej – na samym szczycie personalnych
konstrukcji wyborczych świeci światłem odbitym od dość głośnej historii stow.
My-Poznaniacy kandydat na prezydenta rządzącej partii, kiedyś obywatelskiej,
przynajmniej w nazwie.
Brrrrr...
Wstrząsam się na myśl o tym,
że nasza koalicja społeczna Prawo do Miasta miałaby mieć cokolwiek wspólnego z
dworem prezydenckim, przyzdobionym kilkoma działaczami rad osiedli, już zresztą
zdeprawowanymi przez wpływ politycznych standardów RG (choćby maskarada z
gazetkami osiedlowymi). Sam R.Grobelny partyjny nie jest, ale był (KLD w latach
90.) i miał być (PO), zaś gwardia jego dworu to byli działacze partyjni, którzy
poobrażali się na matki-partie (PO i PiS), bo nie byli dość dobrzy, by dostać
wysokie miejsca na partyjnych listach do rady miasta w 2010 r. Ryszard
Wspaniałomyślny towarzystwo przygarnął..
Umizgi w
stronę ekipy stowarzyszenia My-Poznaniacy dwór R.Grobelnego podejmował już po
poprzednich wyborach, sugerując publicznie daleko idące powinowactwo i bliskość
wzajemną (!!??), zatem obecne podchody nie są przypadkowe. Chociaż paradoksalnie
to R.Grobelny jest ojcem-inspiratorem, mającym decydujący udział w poczęciu
My-Poznaniacy, a potem Prawa do Miasta. Oba te i inne ruchy miejskie powstały z
powodu działań, decyzji i polityki dotychczasowego prezydenta. Jako zdecydowana
opozycja wobec niej – bo jest szkodliwa, marnotrawna, wykoślawiła
karykaturalnie rozwój Poznania, nieracjonalna. Oraz egocentryczna – prezydent
zaspokoił swoje ambicje i wybudował Poznaniowi piramidę Cheopsa przy
Bułgarskiej, i pare innych monumentów, za którą będzie płacić następne
pokolenie. I co może najważniejsze – to jest polityka obca uczestnikom tych i
innych ruchów miejskich w Poznaniu, którzy są normalnymi mieszkańcami, a polityka
ta służy interesom partykularnym dużego biznesu, deweloperom, globalnemu
kapitałowi, kosztem kapitału rodzimego, poznańskiego. Innymi słowy – związek R.Grobelnego i dworu ze
społecznikami jest mniej więcej taki, jak choroby ze szczepionką, pożaru ze
strażakami, klęski żywiołowej z akcją ratunkową itp.
Ruchy
miejskie, społeczna opozycja, koalicyjny komitet wyborczy a pozbierany z różnych
bajek i igrzysk dwór przyprezydencki to dwa odległe od siebie kosmosy.
Najwyraźniej opłaca się publicznie udawać, że jest dokładnie odwrotnie.
Nie dość dobrzy towarzysze partyjni?
A także towarzyszki partyjne
jak najbardziej. Słyszał kto publicznie, albo czytał, że oto towarzysz
partyjny/brat/kolega XYZ, jako ideowy, zaangażowany, ofiarny i zdyscyplinowany
członek partii, na P lub S, dwu- lub trzyliterowej, o wielkich zasługach dla
niej, zostaje umieszczony na liście kandydatów do rady miasta na czołowym
miejscu pierwszym, lub mniej czołowym drugim...? Nigdy w życiu, zamiast tego mamy falę deklaracji partyjnych wodzów, że
na listach kandydatów to prawie w ogóle nie ma partyjnych działaczy, sami niepartyjni
społecznicy, także na miejscach biorących, nr 1 i nr 2. Nawet jednego
kandydata na Grobelnego mamy, co prawda niebiorącego – przynajmniej nominalnie
byłego-niedoszłego społecznika.
Większość
tych upartyjnionych – nieupartyjnionych społeczników gorliwie zapiera się
jakichkolwiek związków z partiami z ramienia których kandydują – dziś, wczoraj
i jutro. Ich obecność na listach partyjnych to jakby usługa transportowa, „podwózka”
do rady miasta, bardziej komfortowa i pewniejsza niż komitet społeczny, tak im
się przynajmniej wydaje... Bez zobowiązań. Nawet tak ma być w przypadku
czwartego miejsca na liście – tu akurat chodzi o partię dwuliterową.
Tak oto partie,
w końcu struktury w demokracji konieczne i pożyteczne, własnoręcznie potwierdzają popularny pogląd, iż w ramach demokracji
miejskiej partie są przeżytkiem, są dinozaurami z innej epoki, wykopaliskiem
archeologicznym potrzebnym tylko swoim działaczom wyższego szczebla, dla
pozyskania subwencji ze środków publicznych. Wstydzą się same siebie,
publicznie godząc się ze stereotypem, że bycie w partii jest kompromitującym obciachem,
zaprzeczeniem tego, co społecznie atrakcyjne. Własnych członków traktują per
noga oddając część najlepszych miejsc ludziom z zewnątrz. Przy okazji –
publicznie obnażają swoją słabość, bo albo nie mają dość zainteresowanych
członków, by obsadzić wszystkie, lub choćby tylko znaczące miejsca na listach.
Albo też ci członkowie reprezentują tak niski potencjał wyborczy, że partie
muszą sięgać po „zasilanie” zewnętrzne. Albo, najpewniej, i jedno i drugie. O
dysponowaniu jakimkolwiek autorytetem przez partie od dawna nie ma co mówić.
Jedno z
drugim pokazuje, że partie w mieście to nie są żywe, aktywne podmioty
polityczno-społeczne, tylko koterie połączone interesami albo baza dla partyjnych
wodzów.
Społecznicy – siedmiomilowe buty wyborcze?
Tak się porobiło, bo
„społecznik” w wyborach to ma być taki gość, który ma na nogach siedmiomilowe
buty wyborcze, za pomocą których w mig wkroczy do rady miasta, omijając drogi „tradycyjne”.
Wystarczy więc wskoczyć w rolę „społecznika” i już mamy władzę, rządzimy miastem
– albo mianując się niepartyjnym komitetem społecznym (R.Grobelny), albo wstawiając
żywych działaczy na swoje listy (partie)..
Zobaczymy
jak to się skończy. Warto chyba jednak odróżniać
oryginał od podróbki, kogoś kto udaje od tego, kto występuje w swojej rzeczywistej
roli. Czy jest sens poprzeć kogoś, czyj autorytet
społecznika ma zostać wykorzystany do podpierania więdnących partii w ich walce
wyborczej? Przecież to one stworzyły system, przeciw któremu powstały ruchy
miejskie, o zmianę którego od lat wojujemy....
Niby miła dla nas taka iluzja,
że wystarczy wskoczyć w buty społecznika, by uzyskać poparcie. Mogłaby ona
wskazywać jaki to mamy wielki autorytet i szacun. Ale to jednak iluzja, nie
mamy patentu na przejęcie władzy. A skutek realny manipulowania społecznikami
jest taki, że część obciachu staje się naszym udziałem, bo różnica pomiędzy układem władzy, który odpowiada za cały ten bałagan, a
nami, którzy próbujemy coś z tym zrobić, się zaciera. I o to chodzi, o
rozcieńczenie odpowiedzialności. Przede wszystkim „odpowiedzialnego prezydenta”
i jego dworu „odpowiedzialnych”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz