czwartek, 9 sierpnia 2012

Fobia dendrologiczna miejska

Popełniłem komentarz na stronę internetową My-Poznaniacy, spowodowany wczorajszym spotkaniem z mieszkańcami, głównie ulicy Żorskiej, na temat planowanego wycięcia dziesiątek dużych zdrowych drzew (60-letnich, albo i starszych jesionów) na tej ulicy. Jakoby koniecznego dla przeprowadzenia modernizacji ulicy, straszliwie zaniedbanej od wielu lat przez służby miejskie.
Ogół ludności zamieszkałej przy ul. Żorskiej żarliwie pragnie wycięcia drzew, co wyrazili na spotkaniu wielokrotnie donośnym krzykiem pod naszym adresem, obrońców drzew. Nie rozwijałem tego w komentarzu, ale niemal organiczna wrogość narodu wobec drzew w mieście, nie tylko na Żorskiej, jest zjawiskiem, które robi na mnie największe wrażenie. Dramatycznie negatywne. Durne pomysły władz, tu konkretnie ZDMu, nie miałyby szans powodzenia, gdyby nie natrafiały lokalnie na zdecydowane przyzwolenie. Inaczej było kiedy kilka lat temu ta instytucja planując drogę zza biurka zaplanowała na Strzeszynie wycięcie całej alei drzew 150-200 letnich wzdłuż ul. Wańkowicza – tylko alarm mieszkańców pozwolił ich wtedy w porę zatrzymać.

Wczoraj, ale nie tylko, mieliśmy do czynienia z postawą odwrotną. Ale także – jakiś czas temu połowa mieszkańców ulicy Junackiej domagała się wycięcia wszystkiego oprócz trawy przed ich blokiem, w tym kilkudziesięcioletnich lip i brzóz ocieniających blok w upały. Druga połowa przegoniła ekipę drwali, kiedy ta przybyła drzewa rżnąć i trzeba było wzywać radiowóz policji. Moi sąsiedzi, gdyby nie moje interwencje na policji, w straży miejskiej, zieleni miejskiej, ZDM i ochronie środowiska już pewnie skasowaliby resztki alei przy której mieszkamy, na razie skasowali 1/3.

Nie rozumiem tej zajadłej, zacietrzewionej fobii wobec drzew w mieście, zwłaszcza najpiękniejszych i najcenniejszych, czyli wielkich i starych drzew liściastych. Widziałem w sąsiedztwie ludzi, którzy wykończyli po kilka drzew ulicznych przy swojej posesji, które w żadnym rzeczowym sensie im nie wadziły i nie zagrażały. Poza tym, że ułamek procenta czasu, który codziennie poświęcali pielęgnacji swoich ogrodów, raz do roku musieli przeznaczyć na zgrabienie opadłych liści i zapakowanie ich do plastikowych worków.

Jakby samo istnienie drzew było wyzwaniem, prowokacją, na którą trzeba agresywnie zareagować przy pomocy piły. Jakiś idiotyczny lęk przed tym, jak to bardzo drzewa mogą zaszkodzić na rozmaite sposoby, dramatyczne emocje ujawniające się przy rozmowie na ten temat, agresja, złość... Nie pojmuję tego.

Widzę tylko jak dramatycznie szybko ogołacane są z dużych drzew liściastych ulice Poznania i przydomowe ogrody. Niektórzy pozostawiają przy domu większe iglaki, ale już tylko w dzielnicach starych willi dorodny starodrzew liściasty pozostał: na Sołaczu i Ostrorogu. Co będzie dalej?