We wrześniu ukazała się w „Zielonych Wiadomościach” rozmowa
na temat „Anty-Bezradnika przestrzennego”, można przeczytać
Beata
Nowak: Skąd się wzięła ta książka – „Anty-Bezradnik przestrzenny. Prawo do
miasta w działaniu”? Po co ona i komu?
Lech
Mergler: Ze
złości się wzięła. Na przykre poczucie bezradności, które było naszym udziałem
jako mieszkańcow i działaczy, kiedy bezsensowne inwestycje, komercyjne i
publiczne, niszczyły przestrzeń naszego miasta, a my nie wiedzieliśmy, co
zrobić. Zdobyliśmy szereg doświadczeń, próbując przeciwstawiać się psuciu
przestrzeni, z czasem, powoli coraz skuteczniej. Dzielimy się tym dorobkiem w
książce, żeby pomóc innym, by nie musieli od zera, na błędach, krok po kroku
dochodzić do tej wiedzy. Chodzi o procedury, przepisy, pragmatykę partycypacji
społecznej w dziedzinie kształtowania przestrzeni miasta.
BN:
Od ukazania się książki minął blisko rok. Co on ci przyniósł jako pomysłodawcy
książki i autorowi jej głównej części?
LM:
Współautorami są
Kacper Pobłocki i Maciej Wudarski. Trochę się wydarzyło, sytuacje pokazujące
odbiór książki i jej znaczenie dla odbiorców, głównie miejskich działaczy i
trochę środowiska urbanistów. Zabawne było doniesienie, iż na Allegro ktoś
wystawił Anty-Bezradnik na sprzedaż za 80 zł, choć książka jest bezpłatna i
dostępna w internecie (http://publica.pl/teksty/anty-bezradnik-wydany). Inna informacja zwrotna,
to przekaz-zarzut, iż książka jest „lewicowa”. Nie brzydzę się, ale założeń
ideologicznych książka nie miała. Chociaż upodmiotowienie mieszkańców to
motywacja chyba raczej lewicowa.
BN:
Jakieś inne reakcje, bardziej serio, nie tylko anegdotyczne?
LM:
Wszystko to, co się
działo, było pozytywnie zaskakujące, bo Anty-Bezradnik to książka raczej
hermetyczna, a nie lektura na kanapę. Ukazało się kilka rzeczowych recenzji,
bardzo przyjaznych, były dwie nominacje do nagród. Co ważne – fachowcy
urbaniści i architekci, badacze miasta i miejskości, nie znaleźli żadnego
błędu, który należałoby nam, amatorom, wytknąć. Czyli wiedzieliśmy, co robimy,
a Fundacja S.Batorego nie wyrzuciła kasy w błoto.
Bezpłatny
nakład wydania papierowego rozszedł się niemal od razu do kilkudziesięciu
miast. Potem, późną jesienią i na początku zimy, miałem okazję jeździć po kraju
i komentować nasze dzieło. Byłem zaproszony do wszystkich największych miast,
także w innych sprawach, ale Anty-Bezradnik wszędzie był znany. Poznałem nowych
świetnych ludzi, społeczników, posłuchałem o sytuacji i problemach w
poszczególnych miastach. Bardzo ważne, budujące i pouczające doświadczenie.
BN:
Czy Anty-Bezradnik broni się po upływie roku? Pod jakim względem tak lub nie, i
dlaczego?
LM:
To powinien ocenić
ktoś inny, nie autor. Mogę się zastanawiać, jak należałoby pisać Anty-Bezradnik
dzisiaj, jakie motywacje i cele powinny tym kierować. Z jednej strony należałoby
wziąć pod uwagę wiedzę o odbiorze obecnego wydania, z drugiej – sytuację, z
jaką mamy do czynienia dookoła.
BN:
Mógłbyś to objaśnić bardziej konkretnie?
LM:
Chyba nie doceniliśmy
zapotrzebowania na taką „narzędziową” książkę, i zaplanowaliśmy ją zbyt
skromnie pod względem treści. Chodzi o oba rodzaje narzędzi, jakie przynosi
Anty-Bezradnik: intelektualne oraz prawno-proceduralne. Pierwsze mają służyć
zrozumieniu tego, co w miastach i z miastami w Polsce się dzieje, drugie są
niezbędne do podejmowania skutecznych działań praktycznych dotyczących
przestrzeni. Pierwsze tworzą zaplecze dla drugich. Jeśli np. angażujemy się w
postępowanie dotyczące inwestycji deweloperskiej, to dla naszej strategii
znaczenie ma to, jak interpretujemy i oceniamy rolę biznesu deweloperskiego w
kształtowaniu przestrzeni miasta itd.
Wydaje
mi się, że ten skondensowany punkt widzenia na problemy i sytuację miast, który
zawarliśmy w pierwszej części Anty-Bezradnika, zatytułowanej„Zrozumieć miasto”,
byłby już dziś niewystarczający.
BN:
Dlaczego, co się zmieniło? Rozmawiamy po upływie ledwie roku od ukazania się
książki...
LM:
Od pomysłu ponad dwa
lata... To są dziś narracje w
większości oczywiste, obecne w obiegu także dzięki naszej książce: diagnoza
powszechności chaosu przestrzennego, „moda” na ruchy miejskie, idea prawa do
miasta i narracji konkretnej, kategoria demokracji miejskiej, struktura
konfliktów o przestrzeń, spojrzenie na miasto jako spółkę z o.o. (albo firmę),
oportunizm planistyczny zamiast planowania przestrzennego itd.
Zaproponowaliśmy, nieco brawurowo, kategorię „demokracji przestrzennej”, ale
niezbyt się przyjęła.
Dziś
odczuwam coraz bardziej potrzebę pogłębionego rozumienia fenomenu miasta, z
ugruntowaniem historycznym. Jestem po lekturze książki Andrzeja Ledera o
„prześnionej rewolucji”, czytam Jana Sowę, i obawiam się, że bez drążenia „w
głąb” będziemy od nowa wymyślać koło. Tymczasem może w IX, a może w XI wieku
wymyślono w dziedzinie urządzania miasta coś, co gdzie indziej jest oczywiste –
w krajach, w których nie było kilkuwiekowej zapaści w rozwoju miast, a o czym w
naszej półperyferyjnej, postfeudalnej krainie nikt nie ma pojęcia. Kiedy np.
zacząłem pytać kolegów-prawników o sens formalny praw miejskich dzisiaj,
zrobili wielkie oczy. Gminna wieś i miasto-gmina z kilkudziesięcioma tysiącami
mieszkańców są w Polsce formalnie nierozróżnialne, także w kwestiach
przestrzennych, choć to byty jakościowo odrębne. Miasto od wsi się u nas nie
różni!
BN:
A co z aktualnością drugiego, obszerniejszego wątku książki, zawierającego opis
możliwości społecznego udziału w procedurach urzędowych, kształtujących
przestrzeń miejską?
LM:
Tu się nic istotnie
nie zmieniło, są plany miejscowe i warunki zabudowy oraz studia przestrzenne.
Ale można (i trzeba) pisać kolejne tomy o dobrych praktykach i kolejne studia
pouczających przypadków (w książce jest sześć z Poznania, wszystkie aktualne).
Przede wszystkim opisujące kolejne procedury: lokalizacji inwestycji celu
publicznego, procedury środowiskowe, procedury ochrony wartości kultury oraz
specustawę drogową, która pozwala obejść społeczny udział w decyzjach
dotyczących inwestycji.
BN:
Powiedzialeś, że gdyby dziś pisać Anty-Bezradnik, należałoby wziąć pod uwagę
zmienioną sytuację zewnętrzną. Co to znaczy?
LM:
Partycypacja społeczna
w kształtowaniu przestrzeni miejskiej jest/powinna być dla ruchów miejskich
bardzo ważna z kilku powodów. To obszar, gdzie grają wielkie pieniądze, więc
zdarza się silna presja na decyzje. Po drugie – skutki tych decyzji sięgają
dziesiątki albo i setki lat w przód, czyli trwale i nieodwracalnie zmieniają
one miasto. Po trzecie – ta sfera jest uważana za niedostępną zwykłemu
obywatelowi, bo on „się nie zna”. Jest zastrzeżona dla ekspertów,
funkcjonariuszy władzy i inwestorów. Zatem jeśli w niej osiągniemy sukces, to w
innych pójdzie już łatwiej.
Zmiana
zewnętrzna polega przede wszystkim na upowszechnieniu przez władze
prospołecznej i partycypacyjnej retoryki i rytuałów, ale bez rzeczywistej
demokratyzacji i uspołecznienia decyzji o przestrzeni w mieście. Mistrzowska
miejscami gra pozorów.
Jednocześnie
władze „zderegulowały” urbanistów, odbierając im status zawodu zaufania
publicznego i likwidując izby urbanistów. Przedstawiciele ruchów miejskich na
IV Kongresie Urbanistyki Polskiej jesienią 2012 r. w Lublinie próbowali namówić
to środowisko do walnięcia pięścią w stół w obronie stanu przestrzeni – bez
skutku. A teraz urbaniści są wściekli...
BN:
Będzie ciąg dalszy Anty-Bezradnika?
LM:
Sens i materiał jest,
nie ma środków. Poprzednio zajmowałem się wszystkim: pozyskaniem środków,
opracowaniem koncepcji i planu książki, rozmowami ze współautorami, ustaleniem
wydawcy i pertrakcjami z nim, no i przede wszystkim samym pisaniem. Teraz
wolałbym już skupić się na pracy merytorycznej.
Lech Mergler (ur. 1955), pierwszy zawód inżynier
elektronik, po upadku komuny wydawca, redaktor i publicysta.
Działacz społeczny, zaangażowany w ruchy miejskie. Współtwórca stowarzyszeń:
My-Poznaniacy i Prawo do Miasta oraz Kongresu Ruchów Miejskich, inicjator i
autor książki „Anty-Bezradnik przestrzenny. Prawo do miasta w działaniu”.
ZIELONE
WIADOMOŚCI nr 20
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz