piątek, 31 października 2014

CZYM SIĘ RÓŻNI KOMITET SPOŁECZNY?

Kilkanaście dni temu poproszono mnie o tekst na portal poznajmiasto.pl, którego treść, przynajmniej w intencjach, wyraża tytuł.



Czym się różni komitet społeczny?

Czym różni się od innych komitetów – partyjnych, „prezydenckiego” oraz „niezależnego”? Odpowiedź rzetelna musi być piętrowa, bo różnice tylko w deklaracjach programowych nie są miarodajne. Np. kandydaci T.Dziuba, T.Lewandowski, J.Jaśkowiak głoszą, jak my, konieczność radykalnej odnowy przestrzeni miasta, a jednocześnie zasypują Poznań swoimi wielkoformatowymi podobiznami na billboardach. Są więc ich deklaracje wiarygodne...?

Generalia

Nie mamy, jako KOALICJA Prawo do Miasta, fobii antypartyjnej, nie „wyrzucamy” z miasta partii politycznych. Rozumiemy też obecność we władzach miejskich wpływu „patrycjatu” (establiszmentu). Chodzi nam o proporcje i równowagę sił we władzach, zdecydowanie zachwianą. I o poważne zagrożenia z tego powodu. Mieszkańcy Poznania powinni dysponować swoją bezpośrednią reprezentacją, bo partiami rządzi wewnętrzna lojalność¸ a patrycjat dba o własny stan posiadania przede wszystkim.

Partyjni radni niosą swoją cząstkę współodpowiedzialności za drogi i bezdroża działań wodzów. Ci z PO np. za politykę dezintegrującą służbę zdrowia, ci z PiS za smoleńską histerię, ci z SLD za postawę ws więzień CIA w Polsce itd. Ale – jeśliby centrale partyjne narzuciły jakikolwiek istotny dla samorządu miejskiego projekt ogólnopolski (np. zniesienie pozwoleń na budowę, prywatyzacja szkół, itd..), ci radni mu się podporządkują, niezależnie od opinii i potrzeb własnych wyborców. Bo tak działa dyscyplina partyjna i lojalność. My nie mamy konfliktu lojalności ani podporządkowania – słuchamy mieszkańców, rozumu i sumienia. Ustawia nas to w zupełnie innej sytuacji wobec poznaniaków, prostszej i uczciwszej.

Komitet prezydencki wyraża interesy grupowe establiszmentu, i udaje, że to potrzeby powszechne, co demaskujemy. Stąd np. monopol kilku deweloperów na zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych. Z kolei „niezależny” komitet wyborców jednej osoby (Anny Wachowskiej-Kucharskiej) jest zamaskowany i tajemniczy, bo nie wiadomo, kim są ci wyborcy, skąd przychodzą ich reprezentanci-kandydaci, co ich łączy, poza lojalnością wobec liderki? Jak angażują się społecznie poza profilem przywódczyni na FB? Nam jest obce takie jednoosobowe, nieprzejrzyste przywództwo. Zbudowaliśmy społeczną koalicję jako dobrowolne i demokratyczne porozumienie równych ludzi, z kilkudziesięciu miejskich organizacji społecznych i struktur. Decyzje podejmujemy wspólnie, również kandydata na prezydenta wyłoniliśmy demokratycznie, a nie przez samoogłoszenie. W tym wymiarze różni nas niemal wszystko.

Style działania

„Obóz władzy” (komitety PO i prezydencki), działa z pozycji siły, pewności, że założone cele jak dotąd osiągnie. Czyli prezydenturę i większość w radzie miasta. Widać to po aroganckiej nieobecności R.Grobelnego na debatach, nonszalancji kandydatów do rady, niemrawej propagandzie „sukcesu” itd. Wystawienie jako kandydata PO na prezydenta osoby z politycznego recyklingu, potwierdza potoczny pogląd, że PO znowu oddała prezydenturę w dotychczasowe ręce.

Z kolei opozycja partyjna opiera się na krytyce i odrzuceniu obozu władzy, komitet „niezależny” też, ale bardziej – na radykalnej „bezkompromisowości”, to rewolucja krzyku i symbolicznego gestu. Było to widać np. w trakcie debaty nad studium przestrzennym. Władza wytyczyła dość szerokie granice kompromisu, ale nie do negocjacji (te granice to m.in. zabudowa Sołacza, pole golfowe w Krzyżownikach, kilka arterii drogowych). Ale w obiegu informacyjnym wygrało jednostronne przesłanie, iż nowe studium to jakiś dramat dla Poznania, klęska i absolutna arogancja władzy. Krzyk i gesty sprzeciwu w ciemno.

Nasza strategia przed- i wyborcza, jest merytorycznie krytyczna, ale przede wszystkim zwrócona na konkretne, realistyczne rozwiązania potrzebne miastu i mieszkańcom. Pokazujemy problemy, koncentrując się nie tyle na krytyce i szukaniu sprawców błędów, ale na tym, co trzeba zrobić, by problemy pokonać. Mieszkańcy chcą rozwiązań, nie teatru rytualnych zarzutów i rozliczeń.

Odrębności programowe

Programy ruchów miejskich od wyborów 2010 r. i Kongresu Ruchów Miejskich rok później, stały się medialnie nośnym kanonem „politycznej poprawności” miejskiej. Transport publiczny i drogi rowerowe, zieleń w mieście, troska o dzieci i rodzinę, o środowisko przyrodnicze, słuchanie głosu mieszkańców, mieszkania socjalne, itd. One dziś mało znaczą, bo głoszą je wszyscy, również władze działające dokładnie odwrotnie.

Władze nie proponują jednak samoograniczenia się (władzy), co my mamy w założeniach programowych KOALICJI: skrócenie do dwóch kadencji prezydenta, ułatwienie inicjatywy uchwałodawczej mieszkańców, referenda miejskie w sprawach ważnych (np. wielkich inwestycji), potraktowanie serio konsultacji społecznych i uprawnień rad osiedli.

Ponadto jako jedyni domagamy się, by miejski sektor publiczny był wzorcowym pracodawcą, co ograniczy śmieciowe warunki pracy. Dalej – mamy program „mieszkanie dostępne”, który inicjuje miejską politykę mieszkaniową jako sprawczą, a nie dekoracyjny dodatek do komercyjnego rynku mieszkaniowego. Nie jest to też sposób na eksmisje niepłacących lokatorów, na czym skupia się „rewolucja krzyku i gestu”. Stawiamy na konsekwentne wsparcie małego i średniego biznesu. I na rzeczywisty budżet partycypacyjny zamiast manipulacyjnego tzw. budżetu obywatelskiego.

Aktywizacja społeczeństwa obywatelskiego w Poznaniu w ostatnich latach to wielka wartość, w której zaistnieniu mamy swój udział.


http://www.miastopoznaj.pl/polityka/419-czym-sie-rozni-komitet-spoleczny

środa, 29 października 2014

BUDUJEMY WŁASNĄ OPOWIEŚĆ O MIEŚCIE




We wrześniu ukazała się w „Zielonych Wiadomościach” rozmowa na temat „Anty-Bezradnika przestrzennego”, można przeczytać


Beata Nowak: Skąd się wzięła ta książka – „Anty-Bezradnik przestrzenny. Prawo do miasta w działaniu”? Po co ona i komu?

Lech Mergler: Ze złości się wzięła. Na przykre poczucie bezradności, które było naszym udziałem jako mieszkańcow i działaczy, kiedy bezsensowne inwestycje, komercyjne i publiczne, niszczyły przestrzeń naszego miasta, a my nie wiedzieliśmy, co zrobić. Zdobyliśmy szereg doświadczeń, próbując przeciwstawiać się psuciu przestrzeni, z czasem, powoli coraz skuteczniej. Dzielimy się tym dorobkiem w książce, żeby pomóc innym, by nie musieli od zera, na błędach, krok po kroku dochodzić do tej wiedzy. Chodzi o procedury, przepisy, pragmatykę partycypacji społecznej w dziedzinie kształtowania przestrzeni miasta.

BN: Od ukazania się książki minął blisko rok. Co on ci przyniósł jako pomysłodawcy książki i autorowi jej głównej części?

LM: Współautorami są Kacper Pobłocki i Maciej Wudarski. Trochę się wydarzyło, sytuacje pokazujące odbiór książki i jej znaczenie dla odbiorców, głównie miejskich działaczy i trochę środowiska urbanistów. Zabawne było doniesienie, iż na Allegro ktoś wystawił Anty-Bezradnik na sprzedaż za 80 zł, choć książka jest bezpłatna i dostępna w internecie (http://publica.pl/teksty/anty-bezradnik-wydany). Inna informacja zwrotna, to przekaz-zarzut, iż książka jest „lewicowa”. Nie brzydzę się, ale założeń ideologicznych książka nie miała. Chociaż upodmiotowienie mieszkańców to motywacja chyba raczej lewicowa.

BN: Jakieś inne reakcje, bardziej serio, nie tylko anegdotyczne?

LM: Wszystko to, co się działo, było pozytywnie zaskakujące, bo Anty-Bezradnik to książka raczej hermetyczna, a nie lektura na kanapę. Ukazało się kilka rzeczowych recenzji, bardzo przyjaznych, były dwie nominacje do nagród. Co ważne – fachowcy urbaniści i architekci, badacze miasta i miejskości, nie znaleźli żadnego błędu, który należałoby nam, amatorom, wytknąć. Czyli wiedzieliśmy, co robimy, a Fundacja S.Batorego nie wyrzuciła kasy w błoto.
Bezpłatny nakład wydania papierowego rozszedł się niemal od razu do kilkudziesięciu miast. Potem, późną jesienią i na początku zimy, miałem okazję jeździć po kraju i komentować nasze dzieło. Byłem zaproszony do wszystkich największych miast, także w innych sprawach, ale Anty-Bezradnik wszędzie był znany. Poznałem nowych świetnych ludzi, społeczników, posłuchałem o sytuacji i problemach w poszczególnych miastach. Bardzo ważne, budujące i pouczające doświadczenie.

BN: Czy Anty-Bezradnik broni się po upływie roku? Pod jakim względem tak lub nie, i dlaczego?

LM: To powinien ocenić ktoś inny, nie autor. Mogę się zastanawiać, jak należałoby pisać Anty-Bezradnik dzisiaj, jakie motywacje i cele powinny tym kierować. Z jednej strony należałoby wziąć pod uwagę wiedzę o odbiorze obecnego wydania, z drugiej – sytuację, z jaką mamy do czynienia dookoła.

BN: Mógłbyś to objaśnić bardziej konkretnie?

LM: Chyba nie doceniliśmy zapotrzebowania na taką „narzędziową” książkę, i zaplanowaliśmy ją zbyt skromnie pod względem treści. Chodzi o oba rodzaje narzędzi, jakie przynosi Anty-Bezradnik: intelektualne oraz prawno-proceduralne. Pierwsze mają służyć zrozumieniu tego, co w miastach i z miastami w Polsce się dzieje, drugie są niezbędne do podejmowania skutecznych działań praktycznych dotyczących przestrzeni. Pierwsze tworzą zaplecze dla drugich. Jeśli np. angażujemy się w postępowanie dotyczące inwestycji deweloperskiej, to dla naszej strategii znaczenie ma to, jak interpretujemy i oceniamy rolę biznesu deweloperskiego w kształtowaniu przestrzeni miasta itd.
Wydaje mi się, że ten skondensowany punkt widzenia na problemy i sytuację miast, który zawarliśmy w pierwszej części Anty-Bezradnika, zatytułowanej„Zrozumieć miasto”, byłby już dziś niewystarczający.

BN: Dlaczego, co się zmieniło? Rozmawiamy po upływie ledwie roku od ukazania się książki...

LM: Od pomysłu ponad dwa lata... To są dziś narracje w większości oczywiste, obecne w obiegu także dzięki naszej książce: diagnoza powszechności chaosu przestrzennego, „moda” na ruchy miejskie, idea prawa do miasta i narracji konkretnej, kategoria demokracji miejskiej, struktura konfliktów o przestrzeń, spojrzenie na miasto jako spółkę z o.o. (albo firmę), oportunizm planistyczny zamiast planowania przestrzennego itd. Zaproponowaliśmy, nieco brawurowo, kategorię „demokracji przestrzennej”, ale niezbyt się przyjęła.
Dziś odczuwam coraz bardziej potrzebę pogłębionego rozumienia fenomenu miasta, z ugruntowaniem historycznym. Jestem po lekturze książki Andrzeja Ledera o „prześnionej rewolucji”, czytam Jana Sowę, i obawiam się, że bez drążenia „w głąb” będziemy od nowa wymyślać koło. Tymczasem może w IX, a może w XI wieku wymyślono w dziedzinie urządzania miasta coś, co gdzie indziej jest oczywiste – w krajach, w których nie było kilkuwiekowej zapaści w rozwoju miast, a o czym w naszej półperyferyjnej, postfeudalnej krainie nikt nie ma pojęcia. Kiedy np. zacząłem pytać kolegów-prawników o sens formalny praw miejskich dzisiaj, zrobili wielkie oczy. Gminna wieś i miasto-gmina z kilkudziesięcioma tysiącami mieszkańców są w Polsce formalnie nierozróżnialne, także w kwestiach przestrzennych, choć to byty jakościowo odrębne. Miasto od wsi się u nas nie różni!

BN: A co z aktualnością drugiego, obszerniejszego wątku książki, zawierającego opis możliwości społecznego udziału w procedurach urzędowych, kształtujących przestrzeń miejską?

LM: Tu się nic istotnie nie zmieniło, są plany miejscowe i warunki zabudowy oraz studia przestrzenne. Ale można (i trzeba) pisać kolejne tomy o dobrych praktykach i kolejne studia pouczających przypadków (w książce jest sześć z Poznania, wszystkie aktualne). Przede wszystkim opisujące kolejne procedury: lokalizacji inwestycji celu publicznego, procedury środowiskowe, procedury ochrony wartości kultury oraz specustawę drogową, która pozwala obejść społeczny udział w decyzjach dotyczących inwestycji.

BN: Powiedzialeś, że gdyby dziś pisać Anty-Bezradnik, należałoby wziąć pod uwagę zmienioną sytuację zewnętrzną. Co to znaczy?

LM: Partycypacja społeczna w kształtowaniu przestrzeni miejskiej jest/powinna być dla ruchów miejskich bardzo ważna z kilku powodów. To obszar, gdzie grają wielkie pieniądze, więc zdarza się silna presja na decyzje. Po drugie – skutki tych decyzji sięgają dziesiątki albo i setki lat w przód, czyli trwale i nieodwracalnie zmieniają one miasto. Po trzecie – ta sfera jest uważana za niedostępną zwykłemu obywatelowi, bo on „się nie zna”. Jest zastrzeżona dla ekspertów, funkcjonariuszy władzy i inwestorów. Zatem jeśli w niej osiągniemy sukces, to w innych pójdzie już łatwiej.
Zmiana zewnętrzna polega przede wszystkim na upowszechnieniu przez władze prospołecznej i partycypacyjnej retoryki i rytuałów, ale bez rzeczywistej demokratyzacji i uspołecznienia decyzji o przestrzeni w mieście. Mistrzowska miejscami gra pozorów.
Jednocześnie władze „zderegulowały” urbanistów, odbierając im status zawodu zaufania publicznego i likwidując izby urbanistów. Przedstawiciele ruchów miejskich na IV Kongresie Urbanistyki Polskiej jesienią 2012 r. w Lublinie próbowali namówić to środowisko do walnięcia pięścią w stół w obronie stanu przestrzeni – bez skutku. A teraz urbaniści są wściekli...

BN: Będzie ciąg dalszy Anty-Bezradnika?

LM: Sens i materiał jest, nie ma środków. Poprzednio zajmowałem się wszystkim: pozyskaniem środków, opracowaniem koncepcji i planu książki, rozmowami ze współautorami, ustaleniem wydawcy i pertrakcjami z nim, no i przede wszystkim samym pisaniem. Teraz wolałbym już skupić się na pracy merytorycznej.

Lech Mergler (ur. 1955), pierwszy zawód inżynier elektronik, po upadku komuny wydawca, redaktor i publicysta. Działacz społeczny, zaangażowany w ruchy miejskie. Współtwórca stowarzyszeń: My-Poznaniacy i Prawo do Miasta oraz Kongresu Ruchów Miejskich, inicjator i autor książki „Anty-Bezradnik przestrzenny. Prawo do miasta w działaniu”.

ZIELONE WIADOMOŚCI nr 20

niedziela, 12 października 2014

Oficjalnie kandyduję do rady miasta naszego..!




Wiadomo od niemal tygodnia, publicznie, ale wypadałoby wytłumaczyć się trochę.

Kandydować zaczynam z satysfakcją, bo kompletne listy nasze, tj. KWW KOALICJA Prawo do Miasta, zostały zarejestrowane jako pierwsze w Poznaniu, niemal tydzień przed innymi, podobnie Maciej Wudarski, kandydat na następcę R.Grobelnego. Zarejestrowaliśmy listy we wszytkich okręgach wyborczych w Poznaniu, z maksymalną liczbę kandydatów, po dwóch na jeden mandat w radzie miasta: łącznie 74 osoby. Pochodzimy z ponad trzydziestu różnych organizacji miejskich i rad osiedli, itd... Świetny zespół, wszyscy niemal znani i rozpoznawalni w swoich środowiskach lub społecznościach lokalnych, funkcyjni w radach osiedli, stowarzyszeniach, prowadzą firmy, albo będą J.

Tym bardziej cenię ten udział, że spotkało nas mnóstwo odmów, kiedy proponowaliśmy wspólny start. Nie żeby się brzydzili, chyba jesteśmy atrakcyjni, i traktowani serio. Jednak w części obiegu publicznego w Poznaniu powstał jakiś klimat krytycznego, ale bezsilnego malkontenctwa, kultywowany przez kilku głośnych, lokalnych „celebrytów”. Trudno z nimi ostatnio cokolwiek przedsięwziąć, natomiast można sobie pogadać, właściwie pomarudzić, najlepiej na Facebooku. Przyjdzie do tego wrócić.

Dlaczego kandyduję i po co?

Uwiera świadomość, że wyborcy cztery lata temu zaufali i mnie osobiście, i naszemu komitetowi, którego sztabem kierowałem, będąc jedną z „twarzy”, i nic z tego nie wyszło, to zaufanie nie zostało jakby „skonsumowane”. Z powodów zewnętrznych, bo wynik był dobry, ale do rady miasta nikt z nas nie wszedł. Jesteśmy jakby winni zrobienia tego do końca skutecznie, przynajmniej jeszcze raz.

Po drugie, nie straciłem całkiem nadziei, że można coś istotnie w Poznaniu zmienić, a może i w kraju, poprzez sieci Kongresu i Porozumienia Ruchów Miejskich, w których mam swój udzial sprawczy. Że polityka w Polsce nie jest do końca grą znaczonymi kartami, które mają niektórzy uwikłani i dojący. Może jestem naiwny, ale chcę to sprawdzić.

A po co kandyduję? Żeby choć trochę więcej móc. W 2010 r. podawałem przykład planów miejscowych. Jako społeczny działacz musiałem boksować się np. o ochronę zieleni w każdym z osobna kolejnym procedowanym planie. Jako radny mogę mieć wpływ na całość polityki przestrzennej miasta, która hurtem reguluje istotne kwestie we wszystkich planach, czyli także przykładową zieleń. I współdecyduję, głosując, a nie tylko jestem petentem. Władza to ciężar, jeśli pomyśleć o odpowiedzialności, którą niesie – decyzja o kandydowaniu do władz miejskich to zgoda na wzięcie na siebie części tej odpowiedzialności, ale dzięki temu można być bardziej skutecznym.

Obawiam się, że obecnie sytuacja jest bardziej dramatyczna niż cztery lata temu, kiedy z dużymi oporami podejmowaliśmy decyzję o starcie w wyborach. Ukształtował się układ niemocy i bezsilności polityki wobec realnych problemów. W jaki sposób partie, i establiszment, radziły sobie kiedyś? Obecnie trudno sobie wyobrazić, by partie były w stanie obstawić choćby minimum list kandydatów w wyborach swoimi ludźmi! Muszą odwołać się do społeczników, oczywiście bezpartyjnych i spoza układu! Tak są słabe, łącznie z partią rządząca, czyli PO (kandydat na prezydenta z recyklingu), że nie mają w szeregach wystarczająco dobrych kadr do udziału w politycznej grze... Gdzie są te kadry? Poza partiami, i „układem”, w społeczeństwie obywatelskim.

Kiedy zaczynaliśmy w sposób zorganizowany wtrącać się w sprawy całego miasta, miejski układ władzy został zaskoczony tą erupcją oddolnej aktywności mieszkańców i nie dysponował przygotowaną na nią reakcją. Miało wg nich być tak – my wygrywamy wybory, więc rządzimy, a wy słuchacie. Podważyliśmy ten aksjomat, nie słuchamy, wypowiadamy się, opiniujemy, patrzymy na ręce wybranych wybrańców, idziemy też do sądu albo prokuratury, tworzymy alternatywne projekty, a także chcemy współdecydować. Jednak układ miejskiej władzy w ciągu kilku lat przystosował się do nowej sytuacji, polegającej na wzroście aktywności coraz szerszych grup mieszkańców. Adaptacja polega na tym, że nie umniejszając swojej władzy i wpływów miejska biurokracji prezydenta i współrządząca PO stworzyły cały system pozorów udziału mieszkańców w zarządzaniu miastem, gdy faktycznie jest on nadal nieduży i dotyczy spraw drobnych, detali, bądź drugo-trzeciorzędnych. Dzięki zaangażowaniu mediów w, na przykład, tzw. budżet obywatelski, który obejmuje ułamek procenta budżetu miasta, na dyskusję o samym budżecie już miejsca nie ma. O prawdziwych i dużych pieniędzach decyduje się w zamkniętym gronie. Ale nagłówki typu „poznaniacy dzielą budżet miasta” hodują i utrwalają iluzję wspóldecydowania o czymś ważnym. Tymczasem można było zrobić 2 mld złotych długu, w zasadzie obok istotnych, codziennych potrzeb mieszkańców, nie pytając ich w żaden sposób o zdanie. I co? I nic..

To jest groźniejsze niż jawna opresja, bo jest zamaskowane. Te wybory albo zabetonują jeszcze bardziej przewlekły układ władzy w Poznaniu, niestety w części rękami niektórych społeczników. Albo spowodują w tym betonie istotne pęknięcia.

Kandyduję, żeby przyczynić się do pękania, przez kruszenie.